Doszłam do wniosku, że skoro jestem beznadziejnie zagubioną, rozhisteryzowaną lub po prostu głupią szesnastolatką, to muszę porozmawiać z kimś mądrym. Nie z mamą, babcią ani głodującą dziewczyną z bloga pro-anorektycznego.Wydaje mi się, że one wszystkie mają skrajny pogląd na tę sprawę. Potrzebuję kogoś obiektywnego.
Rano zjadłam jogurt, po drodze do szkoły wywaliłam kanapki do mojego ulubionego kosza na śmieci, do którego wywalałam jedzenie od początku roku szkolnego, a w szkole zjadłam batonik owocowy (wzięłam go na wypadek, gdyby udało mi się uniknąć tortu na Dzień Nauczyciela). Zjadłam zatem batonik i tort, na który czekałam wygłodniała, a potem bardzo żałowałam, że tak szybko się skończył... wstyd, jednocześnie kochać jedzenie i go nienawidzić, poczułam do siebie obrzydzenie.
Bardzo się cieszyłam, że wróciłam do domu już godzinę później, bo znowu byłam wygłodniała, niestety mama miała wolne, więc nici z luźnego jedzenia. Spytałam ją czy musi smażyć obiad, czy nie może mi go po prostu ugotować... Oburzyła się i powiedziała, że teraz to na pewno mi usmaży, że nie powinnam patrzeć na kalorie i w ogóle to jestem za chuda. Pod wpływem wygłodnienia, mimo że zjadłam wcześniej jogurt, batonika i tort (aż trzy posiłki!), coś we mnie pękło. I powiedziałam, że ja wcale nie uważam, że jestem za chuda, że nie chcę przytyć. Potem mama powiedziała, że nie da mi się wpędzić w chorobę. Położyłam się do łóżka i spłynęło mi parę łez, byłam wygłodniała, zmęczona, a przede mną widmo trzech godzin angielskiego... Powiedziałam mamie prawię o wszystkim, o wyrzucaniu jedzenia, strachu... Nie powiedziałam tylko o blogu...
Może mam rozdwojenie jaźni, podwójną osobowość, cokolwiek... ale raz myślę racjonalnie: nigdy nie miałam nadwagi, ćwiczenia i zdrowe odżywianie wystarczyłyby mi, by zrzucić zbędne kilogramy, dlaczego zaczęłam jeść mało, nienawidzić swojego ciała i bać się jedzenia? Druga ja lubi Anę, lubi destrukcję, siłę jako daje motywacja, przynależność, wspólny cel, tajemnicę... Drugiej mnie chce się płakać, że dzisiaj tyle zjadła, chce się jej wymiotować, uśmiecha się ironicznie, bo wiedziała, że zje za dużo, jak przestanie się głodzić...
Wracając do myśli przewodniej, w czwartek o 18 mam wizytę u psychologa. Znam tę panią, byłam u niej wakacje, ale nie z powodu odżywiania... Można powiedzieć, że skoro chciałam przestać się odchudzać (pisałam o tym w poprzednim poście) i wrócić do normalnego jedzenia, to gdzie jest problem i po co ta histeria? Otóż, w tak wolnym tempie zaczęłabym jeść normalnie gdzieś w styczniu... pewnie miałabym napady, a po nich głodówki przez wyrzuty sumienia. Pewnie schudłabym jeszcze ze 2-3 kg... Poza tym gadanie mojej rodziny, że jestem za chuda, tak cholernie chciałabym im wierzyć... Dzisiaj zapytałam przyjaciółkę, czy uważa, że za dużo schudłam, uśmiechnęła się ironicznie:
szczerze? nie widzę żadnej różnicy... (szmata...
) Potem jednak zapytała się ile ważę i uznała, że jednak sporo schudłam... Zważyłam się ponownie, 55 kg.
Także ja oszalałam... nie wiem, czy jestem szczupła, czy gruba, czy chcę się rzucić na czekoladę, czy umrzeć z wygłodzenia, zaczynam nienawidzić wszystkich i wszystkiego... chcę mi się płakać...
Mama powiedziała, że nie da mi się wpędzić w anoreksję. Wiem, że przesadziła, bo nie zabrnęłam tak daleko, ale jednak wyrzucanie jedzenia i strach przed nim, to też nie jest normalne...
Niedziela:
1. Jogurt: 110 kcal
2. Kawa z mlekiem: 30 kcal
3. Łyżeczka kukurydzy: 7 kcal
4. Połowa schabowego (205 kcal) + ziemniak (65 kcal) + dziesięć plastrów ogórka ze śmietaną (20 kcal): 290 kcal
5. Deserek Gerber: 104 kcal
6. Śliwka: 25 kcal
7. Łyżeczka kukurydzy: 7 kcal
Razem: 573 kcal
Ruch: poranne brzuszki i przysiady, długi spacer, huśtanie się na huśtawce
Poniedziałek:
1. Zupka chińska: 280 kcal
2. Gruszka: 70 kcal
3. Kawa z mlekiem: 20 kcal
4. Dwa małe kotleciki schabowe bez panierki (ok. 90 kcal) + 1,5 łyżki kukurydzy (25 kcal) + plaster pomidora (3 kcal): 118 kcal
5. 1,5 kostki czekolady: 80 kcal (?)
6. Pół ciastka belvita: 28 kcal
7. Pół wafla ryżowego: 18 kcal
Razem: 614 kcal
Dzisiaj:
Przed pójściem do szkoły: jogurt. W szkole: batonik fitness, kawałek tortu. Obiad po szkole: pięć pierogów, słodzona herbata. Przed angielskim: dwie kanapki z serem, salami i pomidorem, kawa z mlekiem, kawałek sernika i pasek czekolady. Po angielskim, wieczorem: kaloryczne płatki, krówka, marchewka i brzoskwinia.
Mój żołądek doznał szoku. Mama stwierdziła, że pójdzie ze mną na kompromis, chce żebym przytyła pięć kg. Moja racjonalna strona uważa, że 60 przy 172 to idealnie i zdrowo. Tak naprawdę nie wiem, co robić.
Plan na jutro:
Przed szkołą: kanapki z serkiem topionym i pomidorem. W szkole: jogurt, mała słodka bułka. Po szkole: obiad, w zależności, co mama zrobi. Wieczorem, oby coś lekkiego...
Napiszę niedługo, jak było u pani psycholog. Jestem przerażona... i nienawidzę siebie, a mama jest zarówno wsparciem i wrogiem...
P.S. Nie zostawiajcie mnie. :(